Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Najbogatszy człowiek wiata
NAJBOGATSZY CZŁOWIEK ŚWIATA
Nazywam się Robin Broadead i jestem najbogatszym człowiekiem w całym układzie słonecznym. Bogactwem dorównuje mi jedynie stary Bover, który byłby nawet bogatszy, gdyby nie utopił połowy forsy w uporządkowaniu slumsów oraz odnowie środowisk wielkomiejskich. Część jego pieniędzy pochłonęło monitorowanie cal po calu przestrzeni wokół Plutona w poszukiwaniu statku ze szczątkami jego żony, Trish. Diabli wiedzą, co z nią zrobi, jeśli już ją znajdzie. Herter-Hallowie też mają forsy jak lodu. To dobrze, zwłaszcza dla Wana i Janine, którzy jakoś muszą ułożyć swoje skomplikowane wzajemne stosunki, co gorsza w skomplikowanym, niezbyt życzliwym im świecie. Moja żona Essie ma się świetnie. Kocham ją. A kiedy umrę, to znaczy, kiedy nawet przy Pełnym Serwisie Medycznym nie będą już w stanie mnie połatać, zrealizuję pewien zamysł w sprawie jeszcze jednej osoby, którą kocham i to mnie napełnia radością. Prawie ze wszystkiego jestem zadowolony. Z wyjątkiem mojego doradcy naukowego, Alberta, który uparcie stara się mi wyjaśnić Zasadę Macha.
Kiedy opanowaliśmy Niebo Heechów, wiedzieliśmy już wszystko - jak sterować statkami Heechów, jak je konstruować, łącznie z teorią, która umożliwia ponadświetlną prędkość. Nie, w grę nie wchodzi tu „nadprzestrzeń" czy „czwarty wymiar". To bardzo proste. Przyśpieszenie zwielokrotnia masę, tak twierdzi Einstein - ten prawdziwy, oczywiście, nie Albert. Ale jeśli pozostała część masy równa się zero, to nieważne, ile razy zostanie spotęgowana. I tak równa się zero. Albert twierdzi, że masę można stworzyć i dowodzi tego na gruncie podstawowej zasady logiki - istnieje, zatem można ją stworzyć. Jednocześnie możliwe jest też jej wyeliminowanie, ponieważ to, co da się stworzyć, można również unicestwić. Na tym polega tajemnica Heechów. Przy pomocy Alberta, który pomógł nam zaplanować doświadczenie, oraz Mortona, który przekonał Korporację Gateway, by udostępniła nam statki, wypróbowaliśmy tę teorię. Nie kosztowało mnie to ani grosza. Kiedy masz forsę, na szczęście nie musisz jej wydawać. Musisz tylko wszystko zorganizować tak, żeby inni ją za ciebie wydawali, a od tego właśnie są programy prawne.
Natychmiast wysłaliśmy z Gateway dwie Piątki. Jedna była napędzana tylko mocą lądownika, miała na pokładzie dwoje ludzi oraz cylinder z litego aluminium, do którego przymocowano detektory zniekształceń. W drugiej była pełna załoga gotowa do właściwej misji. Statek pomocniczy zaopatrzony był w kamerę przekazującą na żywo trzy obiekty - licznik przyciągania, drugi statek oraz cyfrowy zegar cezowy.
W moim odczuciu eksperyment niczego nie dowiódł, drugi statek zaczął się oddalać, a licznik przyciągania odnotował jego zniknięcie. Też coś! Ale Albert był bardzo podniecony.
- Masa zaczęła zanikać, zanim zniknął sam statek. O Boże, Robin! Przecież podobne doświadczenia można było zrobić dziesiątki lat temu. Za coś takiego należy się co najmniej dziesięciomilionowa premia naukowa!
- Przeznacz to na drobne wydatki - odrzekłem przeciągając się i przesuwając żeby pocałować Essie, bo właśnie leżeliśmy w łóżku.
- To bardzo ciekawe, kochanie - odparła sennie i też mnie pocałowała. Albert uśmiechnął się i odwrócił wzrok, częściowo dlatego, że Essie coś tam zdążyła pomajstrować przy jego programie, a po części dlatego, że wiedział równie dobrze jak ja, że jej słowa są uprzejmym kłamstwem. Astrofizyka niewiele ją obchodziła. Obchodziła ją natomiast możliwość pobawienia się działającymi inteligentnymi maszynami Heechów, i to właśnie interesowało ją naprawdę. Spędzała nad nimi po osiemnaście godzin dziennie, aż zbadała wszystkie ważniejsze systemy w szczątkach Najstarszego, w Zmarłych, i w tych Zmarłych, którzy nie byli ludźmi, a których wspomnienia sięgały aż milion lat wstecz i rozgrywały się na afrykańskiej sawannie. Niespecjalnie zajmowała się ich treścią - obchodziło ją, w jaki sposób tam się znalazły. To rzeczywiście robiła znakomicie. Ot, chociażby dzięki tym zabawom wprowadziła pewne zmiany w programie Alberta. Tak naprawdę wszyscy mieliśmy z Nieba Heechów wiele korzyści. Na przykład ogromne mapy Galaktyki, które pokazywały, dokąd Heechowie dotarli. Olbrzymie mapy czarnych dziur, wskazujące ich obecne położenie. Nawet tej, gdzie tkwi Klara. A drobną korzyścią z tego wszystkiego była odpowiedź na pytanie, które ze względów czysto subiektywnych bardzo mnie intrygowało: jak to się stało, że jeszcze żyję? Statek, który wiózł mnie do Nieba Heechów, po dziewiętnastu dniach zaczął wyhamowywać. Według wszelkich danych i zdrowego rozsądku znaczyło to, że podróż potrwa jeszcze następne dziewiętnaście dni, a do tej pory byłbym niewątpliwie martwy. Ale rzeczywistości statek wylądował po pięciu dniach. I wcale nie umarłem, albo niezupełnie umarłem. Dlaczego?
Odpowiedzi udzielił mi Albert. Każda pomyślnie zakończona podróż statkiem Heechów odbywała się między dwoma ciałami, które przynajmniej względem siebie pozostawały bez ruchu, z różnicą zaledwie kilku dziesiątych czy kilku setnych kilometra na sekundę swej względnej prędkości. Nic więcej. Taka różnica nie miała żadnego wpływu. Ale mój statek leciał do obiektu, który poruszał się bardzo szybko. Prędkość była właściwie przyspieszeniem. Wyhamowywanie trwało zaledwie ułamek okresu przyśpieszenia. I dlatego przeżyłem.
Wszystko to wyglądało bardzo optymistycznie, a jednak...
A jednak wszystko ma swoją cenę.
Zawsze tak było. Każdy skok do przodu pociągał za sobą ukryte koszty. Tak było na przestrzeni całej historii. Człowiek wymyślił rolnictwo. To znaczyło, że ktoś musi siać bawełnę czy zboże. I tak się zrodziło niewolnictwo. Człowiek wynalazł automobil. W zamian uzyskał zanieczyszczenie atmosfery i ofiary śmiertelne na szosach. Potem zaciekawiło go, na jakiej zasadzie świeci słońce i z tej ciekawości powstała bomba wodorowa. Odkrył też artefakty Heechów i rozgryzł niektóre z ich sekretów, ale z jakim rezultatem? W efekcie ktoś taki jak Payter, dysponując mocą jakiej nikt dotychczas nie miał, omal nie unicestwił świata. Z drugiej strony rodzą się zupełnie nowe pytania, a jeszcze się w sobie nie zebrałem, by móc stawić czoła odpowiedziom na nie. Chodzi o pytania dotyczące Zasady Macha, na które próbuje odpowiedzieć Albert oraz to, które poruszyła Henrietta mówiąc o punkcie X i „ubytku masy". A także i inne, nie mniej ważkie - dokąd tak naprawdę zdążało Niebo Heechów, kiedy Najstarszy wybił je z orbity i skierował do centrum Galaktyki?
Wydaje mi się, że moment, który przejął nas najsilniejszym dreszczykiem, a mnie dał największą satysfakcję w całym moim życiu, to chwila, kiedy spaliliśmy macki Najstarszego i wyposażeni w instrukcje Henrietty zasiedliśmy przed pulpitem kontrolnym Nieba Heechów. Aż dwie osoby były potrzebne, żeby ruszyć z miejsca stery. Lurvy Herter-Hall i ja byliśmy najbardziej doświadczonymi pilotami - mowa o tych obecnych, bo nie liczę Wana, który razem z Janine obchodził budzących się Starców, żeby im obwieścić nowinę o zmianie rządu. Lurvy zasiadła z prawej strony, ja z lewej (zachodziliśmy w głowę, jaki przedziwny tyłek musieli mieć nasi poprzednicy). I ruszyliśmy. Ponad miesiąc zajęło nam dotarcie na orbitę Księżyca - to właśnie miejsce wybrałem. Nie zmarnowaliśmy tego miesiąca, bo mieliśmy wiele do zrobienia, ale z drugiej strony czas się dłużył, bo bardzo mi było spieszno do domu.
Musiałem się naprawdę przemóc, żeby nacisnąć ten guzik, ale w sumie nie było to takie trudne. Kiedy już zorientowaliśmy się, że wszystkie aktualne cele - a jest ich w całej Galaktyce i poza nią piętnaście tysięcy - są zakodowane w pamięci kontroli sterów, wystarczyło wiedzieć, jaki kod jest do czego. Zadowoleni z siebie postanowiliśmy się popisać. Radioastronomowie z drugiej strony zaprotestowali, ponieważ nasza orbita wokół Księżyca za każdym razem krzyżowała się z ich antenami. Więc się musieliśmy przesunąć. Coś takiego robi się za pomocą sterów wtórnych - tych których nikt dotychczas nie śmiałby dotknąć w czasie lotu, a które, jak się wydaje nie mają większego wpływu na właściwy kurs. Stery zasadnicze miały z góry zaprogramowane cele - stery wtórne mogły cię zawieźć do dowolnego punktu w Galaktyce, zakładając, że potrafi się podać współrzędne. Ale dowcip polega na tym, że nie można użyć steru wtórnego, dopóki się nie wyzeruje sterów zasadniczych. W takim przypadku na jednych i na drugich pojawia się czerwona barwa - i jeżeli jakiś poszukiwacz zrobił coś takiego, przepadał mu zaprogramowany kurs na Gateway. Jakie to wszystko proste, kiedy już człowiek wie o co chodzi! W końcu dociągnęliśmy to cholerstwo - jakieś pół miliona ton - na orbitę okołoziemską i zaprosiliśmy gości.
Gościem najbardziej przeze mnie upragnionym była moja żona. Następnie chciałem się spotkać z programem naukowym, Albertem Einsteinem - to oczywiście w niczym nie ujmuje Essie, bo właśnie ona ten program ułożyła. W zasadzie wszystko jedno, czy to ja bym do niej poleciał, czy ona przyleciałaby do mnie, ale Essie nie było to obojętne. Ona chciała dotknąć inteligentnych maszyn w Niebie Heechów co najmniej tak szybko, jak ja chciałem dotknąć jej. Na stuminutowej orbicie wokółziemskiej przekaz nie trwa zbyt długo. Jak tylko znaleźliśmy się w odpowiedniej odległości, maszyna zaprogramowana przez Alberta już przekazywała mu wszystko, czego się dowiedziała i kiedy stwierdziłem, że mogę z nim porozmawiać, miał dla mnie gotowe odpowiedzi.
Naturalnie, to nie to samo - o wiele ciekawiej było rozmawiać z Albertem na trójwymiarowym kolorowym ekranie niż z czarno-białym Albertem na płaskim ekranie w Niebie Heechów. Ale do czasu, kiedy nie nadszedł lepszy sprzęt z Ziemi, miałem do dyspozycji tylko to, no a w końcu był to przecież ten sam Albert.
- Jak to miło cię znowu zobaczyć - powiedział, życzliwie kierując w moją stronę ustnik fajki. - Pewnie się domyślasz, że czeka na ciebie z milion różnych wiadomości.
- Mogą poczekać. - Już i tak co najmniej milion odebrałem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Głównie chodziło o to, że wszyscy są niezadowoleni, choć na dłuższą metę - zachwyceni. I że znów jestem bardzo bogaty.
- Najpierw chcę usłyszeć to, co ty mi masz do powiedzenia - rzuciłem.
- Oczywiście - postukał fajką przyglądając mi się. - A zatem, zacznijmy od techniki. Znamy ogólną teorię napędu Heechów i właśnie rozgryzamy problem ponadświetlnego radia. A jeśli chodzi o obwody przekazu informacji w Zmarłych i tak dalej, wiesz już, jak przypuszczam - mrugnął do mnie - że gospoża Laworowna-Broadhead jest w drodze do ciebie. Spodziewamy się na tym polu szybkiego i pozytywnego rozwoju sytuacji. Za parę dni dotrze do Fabryki Pożywienia grupa ochotników. Jesteśmy przekonani, że Fabryką także można sterować, a jeśli tak, zostanie sprowadzona na jakąś bliską Ziemi orbitę celem przeprowadzenia dalszych badań. I prawdopodobnie także celem sporządzenia repliki. Nie przypuszczam, żeby w tej chwili interesowały cię szczegóły techniczne.
- Raczej nie, a właściwie nie teraz - odparłem.
- A zatem - skinął głową nabijając ponownie fajkę - pozwól, że przejdę do rozważań bardziej teoretycznych. Po pierwsze, do kwestii czarnych dziur. Ustaliliśmy jednoznacznie w której dziurze utkwiła twoja przyjaciółka, Gelle-Klara Moynlin. Wydaje mi się, że można by tam wysłać statek mając dość dużą pewność, że dotrze na miejsce bez większych szkód. Osobny problem to jego powrót. W banku informacji Heechów nie znaleźliśmy jak dotychczas sposobu na wydostanie się z czarnej dziury. Teorię owszem, ale jeśli ktoś chce wprowadzać teorię w praktykę, wymaga to bardzo wielu lat prób i eksperymentów. Nie mógłbym ci obiecać jakichkolwiek pozytywnych rezultatów wcześniej niż, powiedzmy, za parę lat. Trzeba chyba raczej mówić o dziesięcioleciach. Wiem - ciągnął z zapałem pochylając się do przodu - że kwestia ta ma dla ciebie znaczenie osobiste. Ale może też mieć znaczenie zasadnicze dla nas wszystkich - mam tu na myśli nie tylko ludzi, ale również maszyny inteligentne. - Nigdy dotychczas nie widziałem go z takim poważnym wyrazem twarzy. - Widzisz, cel, ku któremu zmierzał artefakt, również został jednoznacznie określony. Czy mogę ci to pokazać?
Naturalnie, było to pytanie retoryczne. Nie odpowiedziałem, a on nawet nie oczekiwał, bym odpowiedział. Podczas projekcji widniał pomniejszony w rogu płaskiego ekranu. Pokazał mi plamę w kształcie niezręcznie narysowanego tureckiego półksiężyca. Nie był symetryczny. Znajdował się z boku ekranu, a reszta obrazu pozostała czarna, z wyjątkiem nieregularnych plamek światła, które uzupełniały rogi półksiężyca i przedłużały je w zamgloną elipsę.
- Szkoda, że nie możesz zobaczyć tego w kolorze - zauważył Albert, zerkając na mnie z rogu ekranu. - Całość jest bardziej niebieska niż biała. Czy chcesz wiedzieć, co to jest? To materia poruszająca się po orbicie jakiegoś ogromnego obiektu. Materia po twojej lewej stronie, przesuwająca się w naszym kierunku, przemieszcza się na tyle szybko, że emituje światło. Ta po prawej, oddalająca się od nas, porusza się wolniej. To, co widzimy, to materia przechodząca w promieniowanie, kiedy zostaje wchłonięta przez olbrzymią czarną dziurę znajdującą się w centrum Galaktyki.
- Myślałem, że prędkość światła nie jest względna - zauważyłem.
Na powrót wypełnił ekran swoją osobą.
- Nie jest, ale względna jest prędkość orbitalna materii, która je wytwarza. Zdjęcie to pochodzi z archiwum Gateway i jak dotychczas nie zostało umiejscowione w przestrzeni. Ale już teraz wiadomo na pewno, że to właśnie to, o co nam chodzi - że to jest centrum Galaktyki.
Przerwał zapalając fajkę, ale nie przestał mi się przyglądać. Nie, to niezupełnie tak. Mieliśmy do czynienia z trwającym ułamek sekundy opóźnieniem i nawet obwody Alberta nie mogły nic na to poradzić. Jeśli się poruszyłem, jego wzrok na tyle długo tkwił w miejscu, w którym się poprzednio znajdowałem, że wprawiało mnie to w zakłopotanie. Nie popędzałem go. Odezwał się, kiedy zapalił fajkę:
- Nie bardzo wiem, od czego zacząć. Co innego, kiedy sam zadajesz pytania. Powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć i ile tylko będziesz w stanie wysłuchać na każdy dowolnie zaproponowany przez ciebie temat. Podam ci również ewentualny rozwój wypadków, jeśli spytasz mnie o jakieś hipotezy. Zgodnie z programem mogę też sam w odpowiednim momencie przedstawić ci moje hipotezy. Gospoża Laworowna-Broadhead wprowadziła mi dość złożony zespół normatywnych instrukcji dotyczący podejmowania decyzji w tym względzie, ale, dla uproszczenia, sprowadzają się one do równania. Niech V oznacza „wartość" hipotezy. P - prawdopodobieństwo jej prawdziwości. Jeśli suma VP wynosi przynajmniej jeden, powinienem przedstawić ci hipotezę i oczywiście zrobię to. Ale ogromnie trudno mi przypisać odpowiednie wartości liczbowe P i V. W tym specyficznym przypadku, o którym w tej chwili mówimy, nie mam żadnej pewności co do wartości prawdopodobieństwa. Ale ma ono ogromne znaczenie. W istocie, można je nawet uznać za nieskończenie wielkie.
W tym momencie zacząłem się już pocić. Jednego się nauczyłem - im dłuższe są wstępne wywody Alberta, tym większa pewność, że to, co usłyszę, mi się nie spodoba.
- Wyduś już to z siebie, do cholery!
- Oczywiście - odparł kiwając głową, nie lubił, żeby go popędzać. - Pozwól tylko, że ci powiem, iż to przypuszczenie pasuje nie tylko do znanej nam astrofizyki, choć na nieco wyższym poziomie, ale daje także odpowiedź na inne pytania, na przykład: dokąd zmierzało Niebo Heechów zanim je zawróciliście i dlaczego sami Heechowie zniknęli. Nim przejdę do tej hipotezy, muszę omówić cztery zasadnicze punkty. Punkt pierwszy - wartości, które Mały Jim określał jako liczby „O". Są to wartości numeryczne, przeważnie „bezwymiarowe", ponieważ pozostają takie same niezależnie od jednostki pomiaru, na przykład stosunek masy między elektronem i protonem, liczba Diraca wyrażająca różnicę między siłą eletromagnetyczną i grawitacją. Stała struktury subtelnej Eddingtona. I tak dalej. Znamy te liczby z bardzo dużą dokładnością. Nie wierny za to, dlaczego mają taką, a nie inną wartość. Dlaczego na przykład stała struktury subtelnej ma wynosić 150, a nie powiedzmy 137? Gdybyśmy rozumieli astrofizykę i znali jej pełną teorię, odpowiedź byłaby jasna. Nasza teoria jest zupełnie niezła, ale nic nie mówi i liczbach „O". Dlaczego? Czy to możliwe - spytał z poważną miną - że liczby te są w jakiś sposób przypadkowe?
Przerwał pykając z fajki, a potem uniósł w górę dwa palce.
- Po drugie, Zasada Macha. To także niewiadoma, choć może nie tak skomplikowana. Mój zmarły poprzednik - rzekł mrugając do mnie, chyba tylko po to, by mnie upewnić, że to rzeczywiście prostsza sprawa - więc, tak jak mówię, mój zmarły poprzednik obdarzył nas teorią względności, co powszechnie oznacza, że wszystko, z wyjątkiem prędkości światła, jest względne wobec czegoś innego. Kiedy jesteś w domu nad Morzem Tappajskim, ważysz osiemdziesiąt pięć kilogramów. Jest to więc miara tego, w jakim stopniu ty i planeta Ziemia wzajemnie się przyciągacie. W pewnym sensie oznacza twoją wagę względem Ziemi. Mamy również jakość zwaną „masą". Najlepszą miarą „masy" jest siła, jakiej potrzeba, by danemu przedmiotowi nadać przyśpieszenie, powiedzmy ze stanu spoczynku. Przeważnie uważamy, że „masa" i „waga" oznaczają to samo, tak jest przynajmniej na powierzchni Ziemi, ale masa to wewnętrzna jakość materii, gdy tymczasem waga jest zawsze jakością względną wobec innej wartości. Ale - znowu mrugnął - zróbmy sobie taki intelektualny eksperyment. Załóżmy że jesteś jedynym przedmiotem we wszechświecie. Że nie ma żadnej innej materii. Ile byś wtedy ważył? Nic. A jaka byłaby twoja masa? Właśnie tu tkwi problem. Wyobraźmy sobie, że jesteś w rakiecie, i że chcesz nadać sobie przyśpieszenie. Mierzysz wtedy przyśpieszenie, obliczasz siłę, która cię poruszyła i wychodzi ci masa. Czy nie tak? Nie. Bo nie masz względem czego zmierzyć ruchu. „Ruch" jako pojęcie nic nie mówi. Zatem masa sama w sobie - zgodnie z Zasadą Macha - zależy od jakiegoś zewnętrznego systemu. Mach uważał, że masa jest znacząca dopiero w zestawieniu z tym, co nazwał „całym zapleczem wszechświata". A zgodnie z Zasadą Macha i zgodnie z tym, co twierdził mój poprzednik i inni naukowcy, to samo dotyczy innych cech „właściwych" materii, jak energia i przestrzeń... włączając w to liczby „O". Czy nie za dużo tego wszystkiego naraz?
- Pieprzysz jak zwykle, ale dawaj dalej - warknąłem. Uśmiechnął się i podniósł do góry trzy palce.
- Po trzecie, chodzi o to, co Henrietta nazwała punktem X. Jeśli pamiętasz, nie udało się jej obronić pracy doktorskiej, ale przestudiowałem jej dysertację i potrafię powiedzieć, o co w niej chodziło. Przez pierwsze, trzy sekundy po Wielkim Wybuchu, co, jak wierny, stanowiło początek wszechświata, wszechświat był względnie zwarty, niezwykle gorący i całkowicie symetryczny. W swojej pracy Henrietta przytoczyła szczegółowo wywód starego matematyka z Cambridge, który nazywał się Tong B. Tang i innych. Chodziło im o to, że po tej chwili, po tym, co Henrietta nazwała punktem X, symetria jakby „uległa zamrożeniu". W tym właśnie momencie „ustaliły się" wszystkie znane nam dzisiaj stałe, wszystkie liczby „O". Nie istniały jako wartości niezmienne. Zatem w punkcie X, trzy sekundy po początku Wielkiego Wybuchu, coś się wydarzyło. Może było to zdarzenie zupełnie przypadkowe - może jakaś turbulencja w eksplodującej chmurze... A może było to zaplanowane?
Przerwał na chwilę i przyglądając mi się dalej palił fajkę. Kiedy nie odpowiadałem, westchnął i podniósł cztery palce.
- I wreszcie, po czwarte. Przepraszam cię bardzo za ten przydługi wstęp. Najważniejszy punkt w teorii Henrietty wiąże się z „utratą masy". Wygląda na to, że we wszechświecie nie ma dostatecznej ilości masy, by sprawdzić się mogły wszystkie skądinąd słuszne poglądy dotyczące Wielkiego Wybuchu. W tym fragmencie swojego doktoratu Henrietta poważyła się na ogromnie śmiałe przypuszczenia. Zasugerowała, że Heechowie nauczyli się tworzyć masę i ją niszczyć - i tutaj, jak już wiemy, miała rację, choć opierała się jedynie na hipotezach, a dostojni naukowcy, przed którymi przyszło jej bronić swej pracy, bardzo skwapliwie postarali się obalić tę teorię. Potem zrobiła coś więcej. Zasugerowała, że Heechowie spowodowali zniknięcie pewnej części masy. Nie statku, choć nie byłaby w błędzie mówiąc coś takiego.
Chodziło jej o zjawisko na ogromną skalę - na skalę wszechświata. Zasugerowała, że Heechowie, tak jak my, zbadali liczby „O", wyznaczając możliwość istnienia życia we wszechświecie. Oczywiście, oprócz wielu innych istotnych rzeczy. Ale gdyby któraś z tych wartości była nieco większa lub odrobinę mniejsza, życie nie mogłoby istnieć. Czy dostrzegasz logiczne konsekwencje tego stwierdzenia? Tak, wydaje mi się, że tak. To prosty sylogizm. Założenie podstawowe brzmi: liczby „O" zostały ustalone przez prawo naturalne, lecz mogłyby mieć odmienną wartość, gdyby w punkcie X nastąpiły inne zdarzenia. Teraz z kolei przesłanka drugorzędna - gdyby w jakikolwiek sposób były inne, wszechświat nie miałby tak dogodnych warunków do życia. A wniosek? Właśnie o to chodzi. Wniosek jest następujący: gdyby te liczby były inne, na przykład mniejsze lub większe, we wszechświecie mogłyby zaistnieć bardziej dogodne warunki.
Przerwał i siedział przyglądając mi się, sięgając jednocześnie ręką do kapcia, żeby się podrapać w stopę.
Nie mam pojęcia, który z nas przetrzymałby drugiego. Próbowałem przetrawić wiele niestrawnych pomysłów, a kochany Albert był zdecydowany dać mi na to dosyć czasu. Zanim jednak skończyłem, do kabiny wparował Paul Hall.
- Słuchaj, Robin, mamy gości! - krzyknął.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to Essie. Już ze sobą rozmawialiśmy. Wiedziałem, że na pewno jest w drodze do wyrzutni Kennedy'ego, o ile nie czeka na odpowiednie położenie naszej orbity, żeby wyruszyć. Spojrzałem na Paula, potem na zegarek.
- Nie zdążyłaby, jeszcze jest za wcześnie.
- Choć, zobacz tych biedaków! - powiedział ze śmiechem.
Tak, to byli oni - sześć osób stłoczonych na pokładzie Piątki. Wystrzelono ich z Gateway niecałą dobę po tym, jak ja wyruszałem z Księżyca. Mieli przy sobie dosyć broni, żeby wymordować dywizjon Starców - byli zwarci i gotowi. Pokonali drogę do Nieba Heechów, potem zawrócili i przylecieli z powrotem. Musieliśmy się po drodze gdzieś minąć, chociaż o tym nie wiedzieliśmy. Biedacy! Dobrze to o nich świadczyło, że zdecydowali się na wyprawę, która nawet w kategoriach Gateway miała nikłe szansę powodzenia. Obiecałem im udział w zyskach - starczy dla wszystkich. To nie ich wina, że się spóźnili, zwłaszcza, że w rzeczywistości bardzo by nam się przydali, gdyby sprawy przybrały inny obrót.
Powitaliśmy przybyszów serdecznie. Janine z dumą oprowadzała ich po artefakcie. Wan, uśmiechnięty, wymachując strzelbą usypiającą, pokazał im najłagodniejszych Starców, spokojnych wobec tabunu nowych intruzów. A kiedy całe to zamieszanie minęło, zdałem sobie sprawę, że mam ogromną ochotę się przespać i coś przekąsić, więc zrobiłem i jedno, i drugie.
Pierwsza wiadomość, jaką mi przekazano po obudzeniu, brzmiała, że Essie jest już w drodze, ale jeszcze trochę potrwa nim doleci. Pokręciłem się chwilę usiłując przypomnieć sobie wszystko, co mi powiedział Albert oraz próbując wyobrazić sobie Wielki Wybuch i ten krytyczny moment trwający trzy sekundy, kiedy wszystko zastygło... Ale mi się to nie udawało. Więc ponownie wezwałem Alberta.
- Czy teraz warunki są bardziej dogodne?
- Ach, Robin - nigdy nic nie jest w stanie go zaskoczyć. - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nawet nie wiemy, jakie są machiańskie cechy wszechświata, ale być może... - odparł, a mrużąc oczy chciał mi pokazać, że takie domysły robi tylko po to, żeby mnie rozśmieszyć. - Może chodzi o nieśmiertelność, a może o większą synaptyczną prędkość umysłu, czyli o wyższą inteligencję. Może tylko o większą liczbę planet, na których mogłoby się rozwijać życie? Może chodzi o którąkolwiek z wymienionych rzeczy, a może o wszystkie razem? Najważniejsze, że możemy sobie poteoretyzować, iż takie „bardziej dogodne warunki" mogą w ogóle istnieć, i że można je wywnioskować z właściwych przesłanek teoretycznych. Henrietta doszła aż tak daleko. Potem posunęła się jeszcze dalej. Jej sugestia była taka, że Heechowie lepiej poznali astrofizykę niż my i zadecydowali, jakie powinny być właściwe cechy wszechświata, a następnie zabrali się do ich stwarzania. Jak mogli sobie z tym poradzić? No cóż, jeden ze sposobów to ścieśnić wszechświat do pierwotnych rozmiarów i zacząć raz jeszcze od Wielkiego Wybuchu. Czy można by coś takiego zrobić? Owszem, to bardzo proste, jeśli się potrafi tworzyć i niszczyć masę. Trzeba tylko wszystkim odpowiednio pokierować. Przerwać proces rozszerzania się. Zacząć na powrót ścieśnianie. Następnie należało trzymać się z daleka od punktu skupienia, poczekać, aż wszystko ponownie wybuchnie, a potem - nadal pozostając na zewnątrz jednolitej masy - zależało zrobić wszystko, żeby zmienić podstawowe bezwymiarowe liczby wszechświata, tak, by powstał nowy, który można by nazwać rajem.
- Czy to możliwe? - wytrzeszczyłem oczy.
- Ani ty, ani ja absolutnie nie bylibyśmy w stanie czegoś takiego zrobić. Nie mielibyśmy pojęcia od czego zacząć.
- Nie chodzi mi ani o mnie, ani o ciebie, ty pajacu! Chodzi mi o Heecha!
- Któż to może wiedzieć? - odparł smutno. - Ja nie wiem, jak mogliby to zrobić, ale to wcale nie znaczy, że nie mogliby. Nawet nie potrafię spekulować, jak można manipulować wszechświatem, żeby wszystko dobrze wyszło. Ale to może nie jest potrzebne. Musisz założyć, że mają jakiś sposób, by istnieć w nieskończoność. To warunek niezbędny, gdyby chcieli coś takiego zrobić choćby raz. A gdyby istnieli wiecznie, mogliby wprowadzać jakieś przypadkowe zmiany, żeby zobaczyć, co z tego wychodzi, aż uzyskają taki wszechświat, jaki chcą.
Przez chwilę z namysłem przyglądał się wygaszonej fajce, a potem wsadził ją do kieszeni bluzy.
- W swej pracy Henrietcie udało się dojść do tego właśnie punktu, zanim się na nią rzucili. Bo potem powiedziała, że „ubytek masy" to może dowód, iż Heechowie zaczęli uczestniczyć w ustalonym rozwoju wszechświata. Powiedziała, że zaczęli usuwać masę z zewnętrznych galaktyk, aby tym szybciej się zapadły. Sugerowała także, że być może dodawali masy w centrum galaktyki, jeśli takowe istnieje. Teoria taka mogłaby wyjaśniać dlaczego Heechowie tak szybko się zwinęli. Rozpoczęli proces, a potem się gdzieś ukryli, w jakiejś bezczasowości, na przykład w czarnej dziurze, czekając, aż wszystko się skończy i będą mogli się objawić i zacząć od początku. To ich już dostatecznie rozsierdziło. Nic dziwnego! Możesz sobie wyobrazić grono profesorów fizyki, którzy nagle stają wobec czegoś takiego? Zasugerowali jej, że powinna się raczej zająć filozofią Heechów, niż astrofizyką. Stwierdzili, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia oprócz domniemań i założeń - żadnego dowodu na swoją teorię, tylko domysły. I doszli do wniosku, że to kiepska teoria. Więc nie zaakceptowali jej pracy i nie obroniła doktoratu, za to poleciała na Gateway, została poszukiwaczem i w końcu wylądowała tutaj. Tyle że martwa. I - zaczął z namysłem wyciągając ponownie fajkę - jeśli chodzi o ścisłość, Robin, uważam, że nie miała racji, a przynajmniej trochę się to wszystko nie trzyma kupy. Mamy bardzo mało dowodów na to, że Heechowie potrafili oddziaływać na materię w jakiejkolwiek galaktyce poza naszą, a ona mówiła o całym wszechświecie.
- Ale nie jesteś tego pewien?
- Ani trochę.
- Do cholery! Może masz chociaż jakieś hipotezy? - wrzasnąłem.
- Oczywiście, Robin, ale to tylko domniemania - odparł ponuro. - Uspokój się, proszę. Popatrz, nie zgadza się skala. O ile wiemy, wszechświat jest duży, a czasu za mało. Heechowie znajdowali się tutaj niecały milion lat temu, a rozszerzanie się wszechświata zaczęło się jakieś dwadzieścia miliardów lat temu - odwrotny proces też nie mógłby trwać krócej. Z matematycznego punktu widzenia nie wybraliby tego właśnie momentu, żeby się tu pokazać.
- Nie rozumiem!
- Chyba się zagalopowałem - odchrząknął. - Oto kolejny domysł, tym razem mój. Załóżmy, że mamy wszechświat zbudowany przez Heechów. Załóżmy, że przekształcił się on we wszechświat o mniej sprzyjających warunkach, który im nie odpowiadał, i dlatego doprowadzili do jego kurczenia, żeby stworzyć następny, właśnie ten, w którym żyjemy. Zupełnie nieźle to wszystko pasuje. Może przybyli, żeby się rozejrzeć, i okazało się, że wyszło tak, jak chcieli. I może teraz ci, którzy zrobili rekonesans, wrócili po pozostałych.
- O Boże!
- Musiałem ci to wszystko powiedzieć. Wprawdzie to tylko hipotezy. Nawet nie potrafisz wyobrazić sobie, jak ciężko mi snuć takie przypuszczenia. Pewnie bym o tym nie mówił, gdyby nie jeszcze jedno. Właśnie to. Jest jeden sposób na przetrwanie procesu ścieśniania i nowego Wielkiego Wybuchu. Można go przeżyć, jeśli człowiek znajdzie w miejscu, w którym czas praktycznie stoi w miejscu. To znaczy gdzie? W czarnej dziurze. I to dużej. Tak dużej, żeby nie traciła masy przez tunelikowanie kwantowe, z związku z tym mogła istnieć w nieskończoność. Wiem, gdzie taka czarna dziura się znajduje, Robin. Ma masę piętnaście tysięcy razy większą od słońca, znajduje się w centrum Galaktyki. - Spojrzał na zegarek i zmienił mu się wyraz twarzy. - O ile moje obliczenia nie zawodzą, twoja żona powinna się zjawić lada moment.
- Do diabła, Einstein! Jak się tylko zjawi, będzie musiała cię przeprogramować!
- Już to zrobiła - mrugnął do mnie. Nauczyła mnie na przykład w odpowiednim momencie rozładowywać napięcie za pomocą jakiejś humorystycznej czy osobistej uwagi.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie powinienem się tym wszystkim przejmować?
- W zasadzie nie, to tylko czysta teoria, jeśli w ogóle. I w kontekście ludzkiego życia bardzo odległa w czasie. A może i nie tak bardzo. Czarna dziura w centrum naszej Galaktyki to co najmniej jedno z możliwych miejsce, do którego udali się Heechowie, a jeśli wziąć pod uwagę prędkość, z jaką poruszają się ich statki, nie znajduje się ona tak daleko. Aha, czy nie mówiłem ci, że udało nam się ustalić kurs, na który zaprogramowany był Najstarszy? Zmierzał właśnie tam, Robin. Zanim go zawróciliście, kierował się prosto do tej czarnej dziury.
Znacznie wcześniej niż Essie miałem dość pobytu w Niebie Heechów. Ona bawiła się świetnie z inteligentnymi maszynami. Za to nie nudziła mnie Essie, więc zostałem, aż uznała, że ma na taśmie wszystko, co się jej może przydać i dwie doby później byliśmy już nad Morzem Tappajskim. A półtorej godziny po naszym przyjeździe zjawiła się Wilma Liederman. Przyniosła ze sobą wszystkie instrumenty, żeby zbadać Essie aż do naskórka palców u nóg. Zupełnie się tym nie przejąłem. Widziałem, że Essie czuje się dobrze i kiedy Wilma przyjęła zaproszenie na drinka, sama to potwierdziła. Potem chciała porozmawiać o medycznym urządzeniu, z pomocą którego Zmarli dbali o zdrowie Wana, kiedy dorastał i, zanim wyszła, powołaliśmy do życia towarzystwo naukowe, które miało się właśnie tymi problemami zająć. Dysponowało ono funduszem miliona dolarów, a jego prezesem została Wilma. Jakie to proste! Proste, kiedy wszystko idzie po twojej myśli.
Albo prawie wszystko! Ciągle jeszcze nurtowała mnie jednak myśl, że Heechowie (jeśli to byli Heechowie) są gdzieś tam, w centrum Galaktyki. To dość niepokojąca wizja. Ale gdyby Albert zasugerował, że Heechowie mogą się zjawić zionąc ogniem i siejąc zniszczenie, czy też po prostu tylko się zjawić, w ciągu najbliższego roku, zamartwiłbym się na śmierć. Gdyby powiedział, że za dziesięć lat albo nawet za sto, co najmniej popadłbym w melancholię, a może nawet się przeraził. Ale kiedy mowa o czasie astronomicznym - no cóż! Jak można się przejmować czymś, co nie nastąpi wcześniej niż za miliard lat?
Jednak nie potrafiłem o tym tak po prostu zapomnieć.
Podczas obiadu i jeszcze po wyjściu Wilmy byłem bardzo poruszony. Kiedy przyniosłem kawę, Essie, która leżała skulona przed kominkiem, bardzo szczupła w obcisłych spodniach, szczotkując swoje długie włosy, zagadnęła spoglądając na mnie:
- Wiesz, że to pewnie nigdy nie nastąpi.
- Skąd ta pewność? Statki Heechów mają zaprogramowanych piętnaście tysięcy celów. Przebadaliśmy nie więcej niż sto pięćdziesiąt. Jednym z nich okazało się Niebo Heechów. Z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że istnieje jeszcze co najmniej ze sto podobnych celów i kto może mieć pewność, że jeden z nich nie leci właśnie do Heechów, żeby im zdać relację z tego, co tu w tej chwili robimy?
- Drogi Robinie - zaczęła odwracając się, żeby czule potrzeć nosem o moje kolano. - Wypij kawę. Nie masz zielonego pojęcia o matematyce statystycznej, no i poza tym, dlaczego chcieliby nas skrzywdzić?
- Może nawet nie chcą nam zrobić krzywdy, ale i tak wiem, jak się to dalej potoczy. To jasne! Spotka nas taki sam los jak Taitańczyków, Eskimosów, czy Indian w Ameryce. Historia się powtarza. Lud, który styka się z wyższą kulturą, ulega zagładzie. Nie jest to zamierzone. Ale słabsi po prostu nie mogą przeżyć.
- Czy zawsze tak się dzieje?
- Ach, daj spokój!
- Nie, mówię poważnie - nalegała. - Zaraz ci podam przeciwny przykład. Co się stało, kiedy Rzymianie odkryli Galów?
- Po prostu ich podbili, ot co.
- To prawda, choć nie całkiem. A paręset lat później kto kogo najechał? Barbarzyńcy zdobyli Rzym, Robinie.
- Nie mówię o podbijaniu. Mówię o rasowym kompleksie niższości. Jaki jest los rasy, która żyje w kontakcie z rasą inteligentniejszą?
- Różnie się rzeczy mają, zależnie od okoliczności. Grecy byli inteligentniejsi od Rzymian. Ale Rzymianom to nie przeszkadzało. Sami nigdy w życiu nie wymyślili niczego nowego, z wyjątkiem narzędzi do budowania czy zabijania. Ale za to trzymali Greków w swoich domostwach, żeby uczyli ich poezji, historii, nauk ścisłych. Grecy byli niewolnikami, drogi Robinie - powiedziała odstawiając filiżankę i podchodząc, żeby usiąść przy mnie. - Mądrość to jak bogactwo. Jeśli potrzebujesz jakiejś informacji, to kogo pytasz?
- No cóż, przeważnie Alberta - przyznałem po chwili zastanowienia. - Rozumiem, co chcesz powiedzieć, ale to co innego. W pewnym sensie na tym polega praca komputera, żeby wiedzieć więcej i myśleć szybciej niż ja. Do tego służy.
- Właśnie, drogi Robinie. I o ile wiem, komputery jak dotychczas nie zrobiły ci krzywdy. - Potarła swoim policzkiem o mój i wyprostowała się. - Jesteś zdenerwowany - stwierdziła. - Co chciałbyś robić?
- A jakie masz propozycje? - spytałem próbując ją objąć, ale pokręciła głową.
- Nie chodzi mi o to, przynajmniej nie w tej sekundzie. Masz ochotę coś obejrzeć w PV? Kiedy ty z Wilmą snuliście swoje plany, nagrałam fragment wiadomości. Pokazywano twoich przyjaciół odwiedzających domy swoich przodków.
- Starcy w Afryce? Widziałem to dziś po południu. - Jakiś tamtejszy kacyk wpadł na pomysł, że pokazanie Starcom Wąwozu Olduvai zrobi dobrą reklamę. Nie pomylił się - zupełnie im się to nie podobało. Mieli dość upału, ponuro do siebie szemrali z powodu zdjęć, które im pstrykano, wcale nie zrobił na nich wrażenia lot samolotem. Ale zawsze coś takiego można było pokazać w PV. Pokazywali także Paula i Lurvy, którzy właśnie byli w Dortmundzie, żeby omówić sprawę wzniesienia mauzoleum dla ojca Lurvy, jak tylko jego szczątki powrócą z Fabryki Pożywienia. Wan także budził żywe zainteresowanie - stawał się coraz bogatszy dzięki swoim wystąpieniom w PV jako chłopiec z Nieba Heechów. Podobnie Janine - w końcu mogła na żywo spotkać się z gwiazdorami, z którymi dotychczas tylko korespondowała. Ja zresztą też. Wszyscy mieliśmy dużo pieniędzy i sławę. Nie miałem tylko pojęcia, co zrobię z tą całą forsą. Za to w końcu uzmysłowiłem sobie na co mam ochotę.
- Essie, włóż sweter - poprosiłem. - Pójdziemy na spacer.
Trzymając się za ręce poszliśmy na brzeg lodowatej wody.
- Ach, pada śnieg - stwierdziła spoglądając na kopułę, której powłoka znajdowała się jakieś siedemset metrów nad naszymi głowami. Przeważnie nie widać jej zbyt wyraźnie, ale dzisiaj, podświetlona przez grzejniki, które chronią ją przed śniegiem czy lodem, wyglądała jak mleczna powłoka poprzecinana odblaskiem świateł z ziemi i rozciągająca się na całym horyzoncie.
- Czy nie jest ci za zimno?
- Może tylko tutaj, blisko wody - przyznała. Wspięliśmy się z powrotem po zboczu do maleńkiego gaju palmowego przy fontannie i usiedliśmy na ławce, żeby popatrzeć na światła na Morzu. Było całkiem przyjemnie. Pod kopułą powietrze właściwie nigdy nie jest zbyt chłodne, ale woda pochodzi z rzeki Hudson, która, zanim dotrze do Zapory Palisadowej, płynie na otwartej przestrzeni jakieś siedemset czy osiemset kilometrów. W zimie od czasu do czasu kawałki kry kolebiąc się przepływają pod barierami i docierają nawet do naszej przystani.
- Essie, właśnie się nad czymś zastanawiałem - odezwałem się po chwili.
- Wiem, kochanie.
- Myślałem sobie o Najstarszym, o tej maszynie.
- Ach tak - podciągnęła w górę stopy, żeby nie opierać ich na trawie wilgotnej od rozpryskujących się w powietrzu kropel wody z fontanny. - Bardzo fajna maszyna - odparła. - Całkiem oswojona, bo już ją trochę utemperowałeś. Zakładając, oczywiście, że nie da się jej zewnętrznych efektorów i nie pozwoli poruszać, ani nie dopuści do jakichkolwiek obwodów kontrolnych. Poza tym jest zupełnie niegroźna.
- Chodzi mi o to, czy można by taką zbudować dla ludzi?
- Rozumiem, no cóż, chyba tak. Potrzeba by na to oczywiście dużo czasu i pieniędzy.
- I można by w niej zmagazynować ludzką osobowość po śmierci człowieka, tak jak w Zmarłych?
- Chyba nawet z lepszym skutkiem. Choć mogłyby pojawić się pewne kłopoty, problemy biochemiczne, a to już nie moja specjalność. - Odchyliła się do tyłu spoglądając w górę na opalizującą nad naszymi głowami kopułę. - Kiedy układam program - powiedziała z namysłem - rozmawiam z komputerem w jakimś języku. Tłumaczę mu, jaki jest i jakie powinien spełniać zadania. Programowanie Heechów jest inne. Opiera się na bezpośrednim chemicznym odczycie mózgu. Pod względem chemicznym mózg Starców nie jest taki sam, jak twój czy mój, dlatego zapisowi Zmarłych daleko do doskonałości. Starcy muszą znacznie różnić się od Heechów, dla których ten proces wymyślono. Ale Heechom udało się go zastosować w przypadku Starców bez większych trudności, zatem coś takiego da się zrobić. Tak, kiedy umrzesz, drogi Robinie, będzie można wpisać twój mózg w maszynę, potem tę maszynę wsadzić do statku Heechów i skierować go do czarnej dziury w konstelacji Strzelca YY, gdzie odnajdzie Gelle-Klarę Moynlin i wyjaśni jej, że to wszystko stało się nie z twojej winy. Masz na to moje słowo, tylko że nie możesz umrzeć przed upływem powiedzmy pięciu do ośmiu lat, żebyśmy zdążyli przeprowadzić odpowiednie badania. Obiecujesz?
Czasem coś mnie tak zaskakuje, że sam nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać, czy może się rozzłościć. W tym momencie szybko wstałem i spojrzałem na moją kochaną żonę. Dopiero wtedy powziąłem odpowiednie decyzje i roześmiałem się:
- Czasami mnie zaskakujesz - zauważyłem.
- Ale dlaczego, kochanie? Wyobraźmy sobie sytuację odwrotną. Załóżmy, że to ja przeżyłam lata temu wielką tragedię osobistą. Taką jak twoja. Sytuację, w której ktoś, kogo kochałam, doznał wielkiej krzywdy i to w taki sposób, że nigdy już tej osoby nie mogłabym zobaczyć, żeby jej to wyjaśnić. Czy myślisz, że nie chciałabym z nią porozmawiać, żeby jej wszystko wytłumaczyć?
Już miałem coś odpowiedzieć, ale wstała i położyła mi palec na ustach.
- Robin, to było pytanie retoryczne. Obydwoje znamy na nie odpowiedź. Jeśli Klara nadal żyje, na pewno bardzo się ucieszy, gdy dostanie od ciebie jakąś wiadomość. Co do tego nie ma wątpliwości, więc plan jest następujący. Umrzesz... mam nadzieję, że nie za wcześnie. Twój mózg zostanie zapisany w maszynie. Może zrobię kopię i dla siebie, jeśli nie będziesz miał nic przeciwko temu. Ale jeden egzemplarz poleci do czarnej dziury, odnajdzie Klarę i powie jej: „Kochana Klaro, nie można było zapobiec temu, co się stało, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że oddałbym życie, by móc cię uratować". I wiesz, Robin, co Klara wtedy odpowie tej dziwnej maszynie, która zjawi się nie wiadomo skąd, w jej odczuciu może dosłownie w parę godzin po całym wypadku?
Nie miałem pojęcia, w tym sęk. Ale nic nie odpowiedziałem, bo Essie nie dopuściła mnie do słowa.
- Klara powie wtedy. „No cóż, kochany Robinie, wiem, że jesteś na coś takiego gotów, ponieważ ze wszystkich mężczyzn na świecie właśnie ciebie najbardziej szanuję, tobie ufam i ciebie najbardziej kocham". Na pewno by tak powiedziała, bo to byłaby prawda. Ja zresztą tak samo uważam.
Strona główna
Indeks